Mój dzisiejszy strój obfituje w markowe ciuchy, ale zanim zaczniecie mi zazdrościć, to Was pocieszę, że to taki luksus dla ubogich. Prawda jest taka, że moje najfajniejsze ciuchy pochodzą z lumpeksów i zwykle nie przekraczają kwoty 10 zł. Niestety nie zawsze tak było. Jakieś półtora roku temu wydawałam spore pieniądze na g....niane rzeczy z sieciówek. Oczywiście większość z tych rzeczy już wylądowała w śmietniku, albo jest strojem bardzo podomowym ;-)
Wielkie zmiany w garderobie wyniknęły z przeprowadzki. Całkiem nieświadomie przeprowadziłam się do zagłębia lumpeksowego, jakim jest warszawski Gocław (swoją drogą bardzo niedoceniana, a za to bardzo przyjazna do mieszkania dzielnica!). Jakieś dwa miesiące zajęło mi obczajenie gdzie i kiedy warto chodzić, zadziałał silny instynkt łowiecki i mogę się Wam chwalić takimi perełkami. Wszystko wskazuje na to, że w pewnym momencie zacznę część rzeczy wyprzedawać, bo ileż można mieć ciuchów! Zaznaczę, że nigdy nie byłam totalną snobką. Owszem metki wielkich kreatorów robią na mnie wrażenie, ale przenigdy w świecie nie założyłabym czegoś co do mnie nie pasuje tylko dlatego, że jest markowe. Zwykle jak wyłowię taką zdobycz wśród innych szmat, to najpierw przyciąga moją uwagę jakość, fason i stopień zużycia. Dopiero na końcu zaglądam do środka, żeby poznać tożsamość delikwenta.
Wczoraj dzwonił do mnie dziennikarz z radia Kolor z prośbą o moją (czyli stylistki i właścicielki firmy wizerunkowej) opinię, czy można się ubrać w lumpeksach ładnie i z klasą. Musiałam odmówić, ponieważ nie mogłam mówić- dosłownie, bo mnie choróbsko dopadło :-(
Chyba każdy z Was domyśli sie co miałam do powiedzenia w tym temacie.